piątek, 18 marca 2011

"I będę żyć..." Jerri Nielsen, Maryanne Vollers

Tą książkę kiedyś już czytałam.
Musiałam do niej wrócić.
Jest to relacja 46-letniej Jerii, która po wielu zawirowaniach w swoim życiu (rozwód, utrata dzieci), pchnięta rutyną dnia codziennego postanawia wyruszyć w największą przygodę swojego życia - zostaje lekarzem stacji polarnej na Antarktydzie w sezonie zimowym. Sezon zimowy - pozwolę sobie dodać - są to najbardziej ekstremalne warunki życiowe jakie można sobie wyobrazić. Najniższe temperatury dochodzące do -100 st.F, zupełna ciemność, niemożność wydostania się z bieguna przez całą zimę.
Będąc na biegunie odkrywa w sobie nowe pokłady energii, zaprzyjaźnia się z wieloma polarnikami, organizuje wraz z nimi przyjęcia z różnych okazji mając ograniczone zasoby (np. za prezenty urodzinowe służą rzeczy znalezione na dachach budynków, które zostały po poprzednich ekspedycjach), ale przede wszystkim pracuje. Jest jedyna osobą, która zna się na medycynie, ale w miarę upływu czasu uczy swoich przyjaciół podstawowych umiejętności medycznych.
W kilka dni po zamknięciu stacji na okres zimy, Jerii znajduje u siebie guza. Od tego momentu relacja z życia na biegunie nabiera bardziej dramatycznego przebiegu. Kobieta z początku nie wierzy w "swojego" raka, poświęca się swojej pracy. Wraz z upływem czasy, gdy dolegliwości chorobowe stają się nie do zniesienia przyznaje się swoim przyjaciołom na biegunie, rodzinie oraz rodzinie, że podejrzewa u siebie raka.
Choroba jedynego lekarza na stacji mobilizuje wszystkich do pomocy - lekarzy w USA, polarników i mnóstwo ludzi odpowiedzialnych za prawidłową pracę na biegunie.
Rozpoczyna się chemioterapia, długie rozmowy z najlepszym przyjacielem, zalążek miłości, która nie ma prawa się rozwijać, akcja ratunkowa. Jerii wiele razy przewartościowuje swoje życie, wiele razy wątpi w to czy przeżyje i czy w ogóle warto walczyć.
Książka zdecydowanie warta przeczytania. Mało tego, warto do niej wrócić, pokazuje jak bardzo życie może nas zaskoczyć, jak wiele osób potrafi pomóc, nawet wtedy gdy sami nie mają sił...
Tak bardzo skupiłam się na uczuciach głównej bohaterki, że na sam koniec po prostu płakałam, gdy żegnała się ze swoimi przyjaciółmi na biegunie, a w tle huczały silniki samolotu, który brał udział w akcji ratunkowej... czułam przytulanie, tęsknotę, zimno, radość... widziałam ostatnie spojrzenia... słyszałam płacz, pośpiech, odlatujący samolot...
Ta książka daje nadzieję... Każda następna strona jest bardziej wciągająca od poprzedniej.

"Odwróciłam się do Dużego Johna. Całe nasze ciała były szczelnie osłonięte przed zimnem, ale chciałam go jeszcze raz zobaczyć. Uniosłam gogle.
-Chciałabym zobaczyć Twoje oczy - powiedziałam.
Przesunął gogle na czoło. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, po czym nie padło między nami ani jedno słowo.(...) Nagle poczułam, że Duży objął mnie w pasie i poderwał do góry. Dosłownie wrzucił mnie do samolotu, aż wylądowałam na kolanach wewnątrz. Chciałam mu pomachać na pożegnanie, ale kiedy się odwróciłam, już go nie było."

Prawie 300 stron - po raz kolejny to była dla mnie wielka przygoda, dużo wzruszeń, i nadzieja, że "wszystko może się udać" gdy jest się wśród przyjaciół.

Brak komentarzy: